Od rana gwar przygotowań do kolejnych 200km, ale ja jeszcze trochę pospałem. Inni za to powstawali przed ustalonym czasem. Każdy jeszcze dojadał na śniadanie wczorajsze zakupy ze spożywczego, a ja z Mateuszem i Łukaszem poszliśmy na śniadanie do stołówki w tym ośrodku, gdzie mieliśmy nocleg. I warto było! Pycha kiełbaska, sałatka, pierogi oraz naleśniki. Akumulatory naładowane, więc można ruszać. Ale czekajcie, Dominik dopompował koło i dętka mu wybuchła. Na razie pierwszy kapeć i do tego nie w trasie.
Pierwsze 13km do Świebodzina pod wiatr. Przez moment mieliśmy pasażera na gapę, ale potem zjechał na ścieżkę rowerową. My nie lubimy ścieżek rowerowych, bo nie nadają się w większości do jazdy rowerem szosowym. W Świebodzinie pierwszy postój, żeby uzupełnić zapasy, a okazało się, że zapomniałem oddać kluczy do pokojów. Nie uśmiechało mi się wracać 13km do ośrodka, żeby je oddać. Jak już trochę paniki nasiałem, wpadłem na pomysł, że zostawię je w sklepie i poinformuję o tym recepcję. Na szczęście się zgodzili. W sumie nie mieli wyjścia, bo większość wieczoru zafundowali nam bez wody i prądu. Spróbowaliby nie zgodzić się!
Trasa była podzielona na 3 etapy. Pierwsze 100km do Gorzowa Wielkopolskiego na obiad. Początek trasy piękną drogą krajową z szeroki poboczem. Ale tam była wspaniała szarża po 45km/h przez ponad 20km. Niestety dalej dziurawe, lokalne drogi. W Gorzowie znaleźliśmy dobry kebab i dość tani w przeliczeniu na wagę jedzenia, bo porcje były bardzo duże. Dominik zamówił dwa dania, bo myślał, że będzie za mało, i dostał dwa ogromne talerze mięsa. W sumie to mało kto dojadł do końca. Ja swoje jedzenie zapakowałem w kartonik i przymocowałem trytytkami do torby, żeby 100km dalej zjeść to na kolację.
Drugi etap do Barlinka jakieś 30km. Podobno wiatr miał nie sprzyjać na tym odcinku, ale tak nie było. Za to od Barlinka żagiel do samego końca. Niestety był tam kilkunastokilometrowy odcinek mega dziurawej drogi. Czegoś takiego to nie widziałem nigdy wcześniej. Nie było jak ominąć tych dziur, bo droga składała się tylko z tych dziur. Duże ciśnienie w kołach i każda dziura odbita na tyłku, kolanach i biednych łożyskach. Ja przyznawałem się do tego, że układałem trasy tylko na ładnych asfaltach. Zachary weryfikował trasy, więc trochę winy za dziurawe odcinki poleciało na niego ;-) Ale trzeba twardym być, nie miękkim. Dzięki Zacharemu ani razu nie zgubiliśmy się. Spisał się i awansował z trasomistrza na stanowisko nawigatora.
Zdziwiły nas też przewyższenia w tej części Polski, bo podjazdów było sporo. Łukasz był łowcą premii górskich, ale czasem nie okazał czujności i podkradaliśmy mu trofea. I tak imponujące, bo Łukasz ścigał się dosłownie do każdego szczytu, a inni tylko do kilku.
Przed wjazdem do Gryfina zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcia całej ekipy. Łukasz na drugim sika, cóż za wyczucie czasu. Na koniec ledwo znaleźliśmy sklep nocny, bo to 3 maja, więc wszystko zamknięte. Nocleg tym razem dużo lepszy niż poprzedni, bo ciepło i wygodnie. Do tego ciepła woda w kranie. Był nawet telewizor.
Tego dnia rozpracowałem torbę Author Sumo, żeby nie opadała mi na tylne koło. Taśmy zaciskowe trzeba było jeszcze w supły powiązać przy klamrach i nie luzowały. W torbie było też coraz więcej miejsca, bo mokre i brudne ciuchy zajmowały mniej miejsca niż czyste. Można było bardziej je ścisnąć. Drugi dzień jednak bez większych wrażeń, bo wszystko zgodnie z planem i wiatr bardzo sprzyjał. Kolejne "łatwe" 200km za nami.
Najlepsze było to, że drugiego dnia już nie było tak czuć stresu związanego z codziennością. Luźniejsza atmosfera, więcej gadania. Na szczęście nie byliśmy już tak skupieni na robieniu kilometrów, co w dniu poprzednim. To był chyba najbardziej odprężający dzień. Nawet Jurek jechał dość dobrze, mimo, że był już mocno zmęczony. Po prostu nie zawsze udawało nam się jechać jego tempem. Nasze wykańczało go momentami. Ale pilotowaliśmy Jurka dzielnie na zmianę, robiliśmy mu zasłonę wietrzną w kilka osób i przetrwał wszystkie swoje słabe momenty.